niedziela, 27 listopada 2016

na progu adwentu...

sobotnie listopadowe popołudnie... wieniec wietrzy się ze sprejowych zapachów na ławeczce przed garażem, aby za chwilę zająć dostojne miejsce w kaplicy i mierzyć czas spalaniem się świec...
ruszam do Cytadeli na spotkanie dla rodzin, którym w tym roku odeszli do wieczności najbliżsi...
Jadę przekonana, że pewnie i tak nikogo nie będę znała. Za rzadko tam bywam, abym mogła poznać rodzinę pacjenta, którego odwiedzam... 
Przybywa nie wiele osób... wśród nich rozpoznaję jednego pana. Uruchamiam wszystkie możliwe spoje w głowie, aby sobie przypomnieć od kogo jest... 
Przebiegają mi przed oczyma wypomnienia osób... widzę twarze, sytuacje i nawet miejsce: typu "pokój 204"...
coś tam mam! Potwierdzam dyskretnie moje domniemania u pani socjalnej...
zaczynamy pięknie przygotowaną ewangelicką Liturgię Słowa... zapalamy małe świeczki...
słuchamy pięknej muzyki oraz SŁÓW...
są o nadziei... tej która łagodzi trudne chwile rozstania i staje się oczekiwaniem na spotkanie...
a wszystko oddane w opiekuńcze dłonie Boga ma się stać zupełnie NOWE.
Rano dostałam złe wiadomości...  
siedziałam więc tam pełna smutku i złości szukając ludzkiej sprawiedliwości dla rzeczywistości, której zmienić w żaden sposób nie mogłam... 
łagodniałam wspominając ludzi, których przez ten rok spotkałam na ich ostatnim etapie ziemskiej wędrówki...
nie wszystkie spotkania były łatwe... większość okupiona cierpieniem... z pytaniem DLACZEGO?...
i ciszą...
w niej też da się odnaleźć odpowiedź... czasem może cenniejszą niż tysiące słów...
Przeszliśmy z kaplicy do jadalni
Tego popołudnia na adwentowym progu zdziwiłam się jak bardzo nie jest bez sensu moja środowa służba... nawet jeśli nie jeden raz dopada mnie poczucie zupełnej bezradności i odzywa się zbawicielski syndrom z poczuciem winy...czy aby wszystko się udało...gdy się właściwie nic nie zrobiło...
Ów "zaszeregowany" odpowiednio pan miał w hospicjum swoją mamę... było to na przełomie roku i trwało dobre 5 miesięcy. Długi czas, jak na diagnozę bez nadziei na zlepszenie stanu zdrowia...
Przy filiżance kawy zaczęliśmy wspominać.
Okazało się, że nie mógł wyjść z podziwu jak jego mama rozkwitała mimo, że fizycznie traciła siły i marniała...Mówił o tym, że nie wie co takiego zrobiliśmy, ale udało nam się obudzić w niej ufność i wiarę w ludzi, którą przez różne trudne doświadczenia zupełnie straciła zamykając się w sobie...
pamiętam uśmiech i radość w oczach gdy przychodziłam ją odwiedzić... pamiętam jak chciała obecności mówiąc, że wcale nie zasypia choć odlatywała w sen... pamiętam jak bez słów przychodziła na czwartkowe tworzenie z ceramiki... jedną ręką zdobiąc kwiatki na łąkę pod drzewo... teraz się dowiedziałam, że nigdy nie lubiła robić takich rzeczy a wtedy opowiadała o tym swojemu synowi ciesząc się na kolejne zdobienie... nie wierzyłam...temu co słyszę... jakbym nagle dostała brakujący puzzel do układanki... taki bonus... to czego zwyczajnie nigdy się nie dowiem...
Była przy stole jeszcze pewna kobieta, która sama rozpoczęła rozmowę tym od kogo jest. Jej akurat nie miałam okazji nigdy spotkać, choć miała w hospicjum mamę (ta po operacji doszła do siebie i jest już w domu)oraz tatę, który tego roku zmarł.
Ku mojemu zdziwieniu usłyszałam właściwie retoryczne pytanie...: 
-"Magda... prawda?"
-taaak... 
"Mama często wspomina"...
nagle zauważałam podobieństwo: uśmiech, podobna mimika...sposób mówienia...
kolejna historia... kolejne otwarte okno na świat w którym chwilkę byłam... 

życie jest drogą usłaną spotkaniami, one tworzą rzeczywistość...budują lub nie ludzkie JA ...wyznaczają cel... 
są a potem nie są...ale jest nadzieja że nie zginą...odnajdą się w wieczności...
Patrzę w gwiaździste niebo i zaczynam wyglądać TEGO obiecanego! 




czwartek, 10 listopada 2016

nie czarno...


Od chwili czarnych protestów zbudziło się we mnie wspomnienie jednego spotkania…
Długo zastanawiałam się, czy mam o tym spotkaniu napisać… a jeśli, to w jaki sposób…
Na tyle było ono dla mnie wielkie a zarazem delikatne, że jakby nie mieściło się w żaden szablon wyrazu… włożyłam je w serce i nie raz pochylałam głowę z zapytaniem samej siebie… ale trochę tak aby i Pan Bóg usłyszał: czy owa spotkana osoba ma się lepiej… albo całkiem już dobrze…
W chwili, gdy się poznałyśmy nie miała się najlepiej…
Siedziała przed dużym płótnem malarskim na, którym było już sporo kolorów. Przenikały się tworząc barwne okręgi z pewnie określonym środkiem…
Oczywistym było pytanie o to, co w taki ekspresyjny sposób autorka chciała wyrazić.
Okazało się, że podobnych obrazów było w pracowni więcej…
Cel:… spotkać się ze swym nienarodzonym dzieckiem, któremu nie pozwoliła się urodzić… tak zdecydowała bez większych skomplikowanych przyczyn.…  dokonała aborcji… i żyła sobie dobrych kilka lat nie mając potrzeby faktu rozpamiętywać… jak przyszedł odpowiedni dla niej czas… zdecydowała, aby drugie dziecko przyszło na świat…
Piękna, ciepła kobieta, której niczego w życiu nie brakowało… ale w chwili naszego spotkania rozpaczliwie sparaliżowana proaborcyjnym syndromem, który doprowadził ją do choroby psychicznej…
Jak? …. Całkiem niepozornie… synek, któremu pozwoliła żyć, gdy zaczął mówić, jednego dnia (nie wiedząc przecież nic o jej czynie…)  zapytał ją wprost o imię swojego braciszka, którego czasem widzi …
Oszalała… świat się jej w jednej chwili przewrócił do góry nogami…
Uświadomiła sobie, że to nie był tylko zlepek komórek… ale człowiek, któremu nie dała szansy żyć…
Dręczyło ją uporczywe pragnienie spotkania się z żywym dzieckiem…
łagodniało, kiedy za pomocą kolorów próbowała dotrzeć do początku… wręcz dostać się do swojego łona, aby doświadczyć odpuszczenia… niestety każdy z pieczołowicie malowanych obrazów wnętrza był według niej niedoskonały… czegoś tam brakowało… wciąż nie dochodziło do upragnionego spotkania…
komentarz? Chyba zbędny…
kontrast rzeczywistości dość jasny…
nawet nie czarny albo biały…
ale kolorowy…
Przyznam, że dość spokorniałam podczas spotkań na psychiatrii…
W drodze ze szpitala nie tylko ja przemyślałam nad tym, który świat jest naprawdę prawdziwy… ten przemądrzały… krzyczący i pędzący nie wiem dokąd „NASZ”? czy ten ogołacający, kiedy się coś nagle stanie i rzeczy tak przecież pewne rozsypią w drobny mak… bezradność rozkładająca na łopatki… a może najprawdziwsza… wyzwalająca prawda o nas ludziach?… choć więcej lub mniej zagubieni… ale dziwnie oswobodzeni z masek …
nie uniesiemy wszystkiego w garści… nie wiele się w niej zmieści…


piątek, 19 sierpnia 2016

NAJWAŻNIEJSZE JEST SPOTKANIE


Minęło już wiele dni  po XXXI światowych dniach młodzieży w Krakowie a ja mam wrażenie, że ciągle jestem w samym środku radosnego kolorowego tłumu… że wielkie święto wiary młodego Kościoła trwa w moim sercu!
Chciałabym podzielić się tym, co NAJWAŻNIEJSZE…
Mogłabym stwierdzić, że WSZYTSKO, co wydarzyło się w ostatnie lipcowe dni takim było i byłaby to prawda.  Przed oczyma mam uśmiechnięte twarze ludzi, w uszach tysiące ważnych słów i ufam, że nigdy nie zapomnę atmosfery dobra, pokoju i radości tamtych chwil. Wszystko to napełniło mnie nadzieją, że skoro na świecie żyje taka „garstka” pozytywnych ludzi, to ten świat nigdy nie przestanie być PIĘKNY! 
 Wyruszyliśmy w drogę z błogosławieństwem miejscowych biskupów z pod ołomunieckiej katedry 20 lipca. Byliśmy rozdzieleni do 14 autobusów po mniej więcej 40 osób z dziekanatów i archidiecezjalnych szkół . Naszym celem była polska diecezja opolska.
Nasz Valassko-meziricki dziekanat dotarł późnym popołudniem do parafii Ducha Świętego w Krapkowicach, gdzie po serdecznym przywitaniu i pysznej kolacji zostaliśmy rozdzieleni do rodzin.
Każdy z nas dostał żółtą bransoletkę z napisem NAJWAŻNIEJSZE JEST SPOTKANIE. Dlaczego?
Wszystkie polskie diecezje na czas SDM dostały nazwę biblijną oznaczającą miejsce, w którym Bóg objawił swoje miłosierdzie.  Natomiast cały kraj jak i  miejsce na którym odbyło się centralne spotkanie z papieżem Franciszkiem  stały się Polem Miłosierdzia (Campus Misericordiae).
Diecezja opolska zmieniła się w NAZARET, miejsce spotkania z Bogiem – Człowiekiem w tajemnicy Zwiastowania.
Dlatego dla nas NAJWAZNIEJSZE BYŁO SPOTKANIE!
Każdy dzień swoją treścią przynosił okazję, by tego spotkania na różnych płaszczyznach doświadczyć: 
   20.8. Dzień spotkania 
 21.8. Dzień poznania
22.8. Dzień miłosierdzia a dla nas dzień pielgrzymki do Częstochowy 
 23.8. Dzień wspólnoty i spotkanie na górze św. Anny z wszystkimi pielgrzymami diecezji oraz przemarsz, koncert i wspólna modlitwa w sercu diecezji w Opolu  
24.8. Dzień  rodziny i piknik w rzecznym porcie
  25.8. Dzień posłania
Spotkaliśmy w Krapkowicach wspaniałych ludzi, którzy podarowali nam swój czas, otwarli swoje serca i  ugościli najpiękniej, jak tylko mogli! Zaplanowali czas tak bogato, aby nic nie uszło naszej uwagi! Mogliśmy poznać piękną okolicę , spróbować polskiego jedzenia, zobaczyć, jak żyje polska rodzina, doświadczyć wielkiej radości!
Myślę, że nikt z nas nie spodziewał się aż takiej serdeczności.  Nie zabrakło też łez wzruszenia, gdy nadszedł czas pożegnania. Słowa o tym, że NAJWAŻNIEJSZE JEST SPOTKANIE stały się dla każdego z nas faktem i prawdą, z którą pojechaliśmy do Krakowa.
W Krakowie zaczęła się ta część naszej pielgrzymki, gdzie przyszedł czas na brak komfortu… Zakwaterowani zostaliśmy w szkołach a większość czasu spędzaliśmy w czeskim centrum, na które zamienił się mogilski klasztor cystersów.
Czekali tam na nas czescy kardynałowie i Biskupowie z wolontariuszami dbającymi o zabezpieczenie całego programu. Oczywiście perfekcyjnie dbając o każdy szczegół… zaczynając od kawiarni Samarytan ( w której z s. Martiną  Benediktą pełniłyśmy kilka godzin służbę ) poprzez wykłady, koncerty, czas na spowiedź, modlitwę, spotkania na służbie porządkowej kończąc…
Czuliśmy się tam bezpiecznie choć  nagle wokół nas przybyło ludzi i wydarzeń. Mogliśmy sobie wybrać z bogatego programu, to co uznaliśmy za odpowiednie. Był czas na pielgrzymkę do Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach i do centrum Jana Pawła II.
 Podzieleni na małe grupki, zatłoczonym wesołym tramwajem za niespełna 40 min przemieszczaliśmy się do centrum Krakowa a potem niesieni morzem kolorowych ludzi docieraliśmy na Błonia, by spotkać  papieża Franciszka.
Już przy pierwszym spotkaniu, ciesząc się, że może z nami przeżywać święto wiary przypominał, że pośród nas jest Jezus i ważne jest umocnienie przyjaźni z Nim oraz naśladowanie Go.
Stawiał pytania i mówił, że: „…miłosierdzie ma zawsze młode oblicze. Serce miłosierne ma bowiem odwagę, by porzucić wygodę; serce miłosierne potrafi wychodzić na spotkanie innych, potrafi objąć wszystkich… „ takie serce ma odwagę wypełnić każdy uczynek miłosierdzia! Takie serce nie boi się marzyć i iść pod prąd, w górę. A jeśli chcemy żyć w pełni musimy pozwolić szczęściu rodzić się i rozwijać w miłosierdziu.
Podczas drogi krzyżowej, która bardzo konkretnie dotykała sytuacji dzisiejszego cierpiącego świata papież dał jasną odpowiedź na często zadawane pytanie: „Gdzie jest Bóg jeśli na świecie istnieje zło, jeśli ludzie są głodni, spragnieni, bezdomni, wygnańcy, uchodźcy? …”   Zadawał pytania na, które nie ma żadnej ludzkiej odpowiedzi… rozwiązaniem jest spojrzenie na Jezusa, który odpowiada, że „BÓG JEST W NICH”. Sam Jezus jest w nich przez to, że „obejmując drzewo krzyża objął nagość, głód, pragnienie i samotność, cierpienie i śmierć mężczyzn i kobiet wszystkich czasów.”
Wezwał młodych do poświecenia swego życia służbie braciom na wzór Chrystusa, do stania się siewcami nadziei  i zostawił z pytaniem: „jak dziś wieczorem chcecie powrócić do swoich domów… by spotkać się z samym sobą? Świat patrzy na Was…”
Wędrując na Pole Miłosierdzia był czas, aby wiele przemyśleć. Droga była długa i męcząca. Ludzi przybywało, aby wieczorem już wraz z dwoma milionami młodych znowu wsłuchać się w ważne słowa. Po świadectwach: Polki, Syryjki i Paragwajczyka papież wezwał nas do modlitwy za konkretne miejsca  i sytuacje na świecie dotknięte cierpieniem, konfliktami, niepokojem i zmaganiem… które mogą się nam wydawać odległe i niezrozumiałe. Naszą odpowiedzią światu w stanie  wojny ma być przyjaźń i braterstwo. Nie przyszliśmy na świat, aby wegetować, aby wygodnie spędzić życie, żeby uczynić z życia kanapę, która nas uśpi … mówił papież… przyszliśmy aby zostawić ślad…” ślad w życiu, który naznaczyłby twoją historię i historię wielu ludzi”… „Czy pójdziesz? Czy Twoje ręce i nogi odpowiedzą Panu, który jest drogą, prawdą i życiem?...
 Z kolejnymi pytaniami zasypialiśmy pod rozgwieżdżonym niebem na Polu miłosierdzia w oczekiwaniu na dalsze spotkanie. 
Zbudziło nas ciepłe słońce i gwar radosnego tłumu. Wypoczęci i  rozśpiewani oczekiwaliśmy na mszę kończącą ŚDM. Znowu czekało nas spotkanie! Tym razem w ewangelii o Zacheuszu. Doskonały przykład, że każdy z nas jest dla Jezusa  ważny i dla każdego jest przygotowana misja do spełnienia. Naszym zadaniem jest pozwolić  Mu wejść do swoich domów, zapraszając do codzienności, aby mógł nas prowadzić słowami Ewangelii.
„Moglibyśmy powiedzieć, że Światowy Dzień Młodzieży, rozpoczyna się dziś i trwać będzie jutro, w domu, bo teraz to tam Jezus chce ciebie spotykać” mówił do nas papież Franciszek…
A my rozentuzjazmowani odpowiadaliśmy oklaskami, wymachując tysiącami kolorowych flag…
Nabieraliśmy garściami bogactwa jakie niósł ze sobą ŚDM… i tym chciałoby się teraz podzielić… opowiedzieć ubierając w słowa… Zdaje się, że to niemożliwe… że wiele pozostanie tajemnicą serca bo takie jest przecież to najważniejsze… spotkanie… ono jest TAJEMICĄ.
Dziękuję za ten cudowny czas SPOTKANIA!