Było mi dziś dane pochylić się nad umieraniem…
Już dawno środa w hospicjum nie była taka jak
dziś…
Ledwie zrobiłam dwa kroki po oddziale, już
byłam „potrzebna”… ale nie zdążyłam wsiąść do windy… okazało się, że pan, do
którego miałam iść właśnie umarł…
Poszłam pomodlić się przy jego ciele… zrobiłam
krzyż na czole… patrzyłam na spokojną twarz próbując sobie wyobrazić kim był
ten człowiek… jakie było jego życie…
Cisza… zimne powietrze… oczekiwanie… albo już
ani nie…
kto wie… bo przecież na co?… na kogo?…
Może to potrzebne tylko mnie…
Moja ciekawość… gdzie jest teraz jego dusza…
Czy już naprawdę szczęśliwa… czy ani trochę?…
Potem dalsze odchodzenie…
U łóżka z umierającą kobietą jej córka.
Ucieszyła się, że przyszłam…
Zaczęła się rozmowa… o życiu… jej… jej mamy…
moim… wszystko przeplatane realiami codzienności… takie proste… czasem
dramatyczne… i smutne… czasem wesołe… sporo tego w słowach obeszłyśmy… pewnie
tak było trzeba… spacer po tajemnicy… znowu bez odpowiedzi… dlaczego tak jest a
nie inaczej…
Owa kobieta ocierając twarz swojej mamy nasze
debaty skonstatowała: „ oto ile z nas zostanie….
Taka garstka… a tak się szamotamy, aby zdobyć
jak najwięcej… a tak skończymy”…
Nasze rozważania przerwało nadejście drugiej
córki z mężem. Wtedy wiedziałam, że na mnie czas…
Po jakichś dwóch godzinach, dowiedziałam się,
że obie były przy śmierci swojej mamy…
Taki Popielec…
Garstka prochu…
Czy to wszystko?...
Przecież wiem, że nie… przecież wierzę, że
nie…
Czy owo szamotanie może nie być za niczym?...
Chcę, żeby nie było… wierzę, że nie będzie…