… z którego końca zacząć?... mam w kieszeniach tyle historii,
które przyniósł ostatni czas…
Nie stać mnie na systematyczność, więc przewracam z kąta w kąt
tysiące myśli… wniosków… postanowień… wzruszeń i zdziwień…
Praca na plebani niby zwyczajna… w hospicjum zaskakująca… w domu
seniorów mecząca… z dziećmi nieporadna…
Z jednej strony wydawać by się mogło, że nic specjalnego nie
robię… a z drugiej czuję, że dał mi Bóg tak intensywną przestrzeń życiową że
nie nadążam… dni są zbyt krótkie a noce potem też…
W zależności od konta widzenia da się ocenić na ile to wszystko
ma sens… na ile jest pełnieniem misyjnej służby…
Z jedną taką ekumeniczną koleżanką co chwilkę przerabiam temat
tego, że właściwie nic nie robię… albo ogólnie my siostry mieszkające w tej względnie
katolickiej mieścinie… że niby nie pełnimy tu żadnej misji…
Że szkoda naszego charyzmatu itp…
Tego typu debaty budzą mnie ze snu… czasem i buntują… a na
koniec doprowadzają do wniosku, że Bóg naprawdę ma Swój czas!
Że wielkie rzeczy wyrastają z małych… rodzą się w cierpliwości…
w nasłuchiwaniu i czujności…
A włożone do naszych zakonnych trybików w wielu przypadkach nie
zależą od nas samych… są poddane próbie posłuszeństwa i są wypłukane w
ubóstwie- tak bardzo dotykającym ludzkich ograniczeń… aby w końcu ofiarowane,
wywołały niezgłębioną, czystą radość z tego, że wszystko, co mam i do czego
zostałam wezwana jest z Bożych rąk!
„Czuwajcie,
bo nie wiecie kiedy CZAS ten nadejdzie.”