Niedawno w hospicjum szkolili nas nowych pracowników... dowiedziałam o rzeczach, których brakowało mi na początku... no cóż...czasem tak to bywa, że człowieka wrzucą do wody nie tłumacząc i nie pokazując, jak się pływa... zdaje się, że nie pierwszy raz siliłam się aby dopłynąć do brzegu... może i ciągle się silę... ale to inna bajka... nie na dziś... na szkoleniu dotarło do mnie, że przecież CYTADELA to rodzaj twierdzy... i uśmiechnęłam się w stronę nieba...
ja przecież przed przyjazdem TU nazywałam TWIERDZĄ miejsce mojej trzyletniej tułaczki ;)
teraz pracuję w hospicjum noszącym nazwę CITADELA!
a wyzwanie to mimo, że nie łatwe... że równie z zaskoczenia...i równie nowe, jak tamto... ma zupełnie inny wymiar w swej warowności... tamta twierdza, była dla mnie miejscem niewoli... ta ma być obroną, schronieniem... miejscem bezpiecznym... dla tych, którzy tego potrzebują w swoich ostatnich chwilach życia na ziemi...
zaskakujące, jak może się w jednej chwili zmienić znaczenie słowa...
piszę o tym jak o odkryciu Ameryki... ale dzięki temu uświadamiam sobie, jak potrafię być twardo- głowa... albo twardo- serca... jak mocno potrafię sobie zakodować w danym symbolu to, co przeżywam... a przez to moje zdziwienie zupełnie innym stanem rzeczy bywa wielkookie ;)
miałam urodziny ;)
spokojne... miłe... z serdecznościami i tęsknotami za najbliższymi... dobre są takie dni... przenoszą na różne końce świata...pachną kawą i dobrym ciastem...
ps. polubiłam gotowanie i pieczenie ;)
oto dowód ;)